Przeczytałem słynną książkę o załamaniu gospodarczym Niemiec. Autor nie wspomina o niczym [OPINIA]

Dziennikarz Wolfgang Münchau przedstawia intrygującą pracę, w której analizuje źródła niemieckich problemów finansowych i potencjalne wyzwania, przed którymi stoi naród, próbując im sprostać. Wiele argumentów zachęca do dyskusji, choć wysokiej jakości analiza zasługuje na uwagę. Dostrzegam jednak istotny problem: intensywne skupienie uwagi na politykach i prezesach firm. Czy zwykli obywatele również ponoszą odpowiedzialność za te trudności?

Osobiście rozumiem problemy Niemiec , choć nie do końca zgadzam się z twierdzeniem, że kraj jest zdewastowany. Właśnie dlatego z entuzjazmem sięgnąłem po książkę „Kaput: Koniec niemieckiego cudu gospodarczego”. Zawiera ona solidną analizę, ale moim zdaniem ma wadę – koncentruje się na niefrasobliwości niemieckich elit, błędnych decyzjach, a czasami także na nieuczciwości. Czy jednak to była jedyna przyczyna kryzysu w Niemczech? Jestem pewien, że nie.

W książce „Kaput” dziennikarz Wolfgang Münchau przedstawia ponury obraz Niemiec. Twierdzi, że kraj jest w tyle pod względem technologicznym, rządzony przez nieodpowiedzialne elity i stoi w obliczu nieuchronnej katastrofy gospodarczej i politycznej. Szczerze mówiąc, nie zgadzam się – istnieją poważne wyzwania, ale wątpię, by upadek był nieuchronny. Odłożę jednak dyskusję na temat twierdzeń dziennikarza na osobny artykuł.

Chciałbym teraz zwrócić uwagę na to, co uważam za poważne zaniedbanie autora. Sugeruje on, że obecna sytuacja Niemiec leży niemal wyłącznie po stronie elit. Osoby te opóźniały inwestycje technologiczne, sprzyjały uzależnieniu od Rosji i Chin, zignorowały możliwości internetu, smartfonów i pojazdów elektrycznych, przestrzegały rygorystycznego konserwatyzmu fiskalnego i tak dalej.

Czy to jest dyskusyjne? Raczej nie. Niemniej jednak czuję, że Münchau pomija fakt, że zwykli Niemcy są w równym stopniu – a może przede wszystkim – odpowiedzialni za tę sytuację. W swojej roli wyborców, ale w równym stopniu jako pracowników.

Słyszałem: to grube koty

Sam Münchau opowiada o Niemczech swojej młodości, przedstawiając skromną, pracowitą rodzinę, która założyła w jego mieście ogromną sieć Aldi. Zauważa, że Niemcy były wówczas krajem ambitnych przedsiębiorców. Jednak, moim zdaniem, nie potrafi odpowiednio wyjaśnić, dlaczego ten duch osłabł.

Niemiecka gospodarka jest potężna, ale opiera się na szacownych gigantach. Analiza 40 największych firm indeksu DAX ujawnia, że tylko jedna powstała w XXI wieku (z wyłączeniem podmiotów rebrandingowych, wydzielonych lub połączonych) – berlińskie Zalando. Münchau przypisuje to elitom, które nie nadążają za zmianami technologicznymi. Czy jednak wahanie niemieckich pracowników przed podejmowaniem ryzyka i porzucaniem stabilnych stanowisk na rzecz przedsiębiorczości również może mieć znaczenie?

Zalando jest uosobieniem startupu założonego w prostym berlińskim mieszkaniu, na czele którego stoją młodzi ludzie gotowi zaryzykować i podjąć nowe przedsięwzięcie. Problem tkwi w braku porównywalnych niemieckich narracji. Znane marki, takie jak Google czy Facebook, są przykładami amerykańskich sukcesów „od zera”; podobnie w Polsce działają firmy takie jak CCC, LPP, CD Projekt i InPost.

Dlaczego niemiecka młodzież jest mniej zmotywowana do zakładania przełomowych biznesów? Niestety, „Kaput” oferuje niewielką perspektywę. Trzeba przyznać, że niemiecki deficyt technologiczny i niechęć banków do ryzyka utrudniają finansowanie przedsiębiorczości. Zakładanie firm jest z natury wymagające – a polscy założyciele mieli zapewne trudniejsze początki niż Niemcy.

Problemy związane ze start-upami jedynie wskazują na szerszy problem. Pracownicy ugruntowanych firm często opierają się zmianom lub podejmowaniu złożonych zadań wykraczających poza sztywno zdefiniowane obowiązki. Niezliczone historie osobiste to ilustrują.

Moja była rumuńska koleżanka dołączyła do berlińskiej administracji. Zdarzało się, że zostawała na chwilę po 17:00, żeby załatwić sprawy. Jej przełożony wezwał ją, pytając o nadgodziny – zastanawiając się, czy przyczyną nie są problemy poza pracą. Wyjaśnienie jej chęci dokończenia pracy tylko zbiło z tropu jej kierownika. Odradził mu zostawanie po godzinach. „Taka dyskusja w prywatnej rumuńskiej firmie? Nigdy w życiu” – zwierzyła się.

Kiedyś, rozmawiając z niemieckim reporterem, wspomniałem o wolniejszej reakcji niemieckich działów PR w porównaniu z polskimi. „Skąd to zaskoczenie? Niemcy to grube ryby” – odpowiedział szczerze dziennikarz.

Prawdopodobnie się nie mylił. Niemieckie firmy wysoko cenią równowagę między życiem zawodowym a prywatnym, co zniechęca do wywierania presji ze strony przełożonych. Dążenie do ambitnych celów często spotyka się ze sprzeciwem pracowników. Pracownicy w niemieckich firmach z ponad stuletnią tradycją często postrzegają siebie jako elementy udoskonalonego mechanizmu.

Mam wrażenie, że uważają, że ich rola polega po prostu na zajmowaniu stanowiska i wykonywaniu przypisanych im zadań – niekoniecznie dążąc do wyróżnienia się lub zwiększenia skuteczności. Co więcej, konsekwentne działanie zazwyczaj z czasem przynosi awanse, zmniejszając poczucie konieczności aktywnego imponowania przełożonym.

Ponadto niemieckie prawo pracy zdecydowanie faworyzuje pracowników. Przedstawiciele dużej globalnej firmy technologicznej kiedyś wyjaśnili swój globalny nakaz powrotu do biur po pandemii. Praca zdalna ustała wszędzie – z wyjątkiem Niemiec. Tamtejsza rada zakładowa zablokowała powrót. Rada ta sprawuje w Niemczech znaczącą władzę, której nie mogą podważyć nawet dominujący prezesi.

Niemcy nie wydają się zatem ani skłonni, ani zobowiązani do podejmowania ekstremalnego wysiłku. Czy to zaskakujące? Nadal otrzymują wysokie wynagrodzenia, państwo zapewnia solidne zabezpieczenia społeczne, a prawo chroni pracowników przed przełożonymi. Używając zwrotu „kaput”, to podejście funkcjonowało znakomicie, dopóki nie przestało działać. Firmy z globalną determinacją zaczęły po prostu przejmować niemieckie terytorium gospodarcze.

W ostatnich dyskusjach często podkreśla się, że duzi niemieccy producenci samochodów – tacy jak VW i Mercedes – są w kryzysie. Utrata ich udziałów w rynku na rzecz hiperkonkurencyjnych podmiotów, takich jak Tesla i chińskie firmy, jest logiczna. Rywale ci zmagają się z ogromną presją; pracownicy pracujący po godzinach nie otrzymują porad od menedżerów. W rezultacie chińscy producenci samochodów reprezentują nowość, podczas gdy kultowe niemieckie marki tracą na znaczeniu.

Praca w dużej niemieckiej firmie oferuje znaczące korzyści. Wysokie wynagrodzenie, prestiż i brak presji typowej dla Amerykanów czy Polaków. Jednocześnie taki komfort nieuchronnie rodzi samozadowolenie. Niemieckie elity nie są jedyną winą za bezwładność pracowników.

Zwykli Niemcy nie zauważyli, że Chińczycy, Hindusi, Polacy i Węgrzy wyraźnie pragną porównywalnego standardu życia, a ich gotowość do intensywnej pracy na rzecz jego osiągnięcia jest nieoceniona.

Jednak niemieccy robotnicy i przedsiębiorcy w ostatnich dekadach w dużej mierze preferowali harmonię między życiem zawodowym a prywatnym i unikali znacznego ryzyka. To również przyczynia się do trudności gospodarczych. Stanowi to przestrogę również dla polskich pracowników i firm. Pozycja rynkowa i zamożność nie są trwałe; nieuchronnie pojawią się rywale, którzy będą chcieli zająć nasze miejsce.

Nierozstrzygnięte pytanie: czy Niemcy w ogóle dostrzegają potrzebę zintensyfikowania wysiłków na rzecz globalnej konkurencyjności? Podejrzewam, że nie – „Kaput” pomija ten temat, a niemieckie media rzadko go poruszają. Powojenny cud gospodarczy został zbudowany na zbiorowej pracy. Czy kraj, który stawia na pierwszym miejscu równowagę między życiem zawodowym a prywatnym, może utrzymać swoją pozycję lidera gospodarczego?

Autor: Mateusz Madejski, dziennikarz Business Insider Polska

Dziękujemy za przeczytanie tego artykułu. Bądź na bieżąco! Obserwuj nas w Google News.

Źródło

No votes yet.
Please wait...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *