„Wciąż pamiętam ten dreszczyk emocji”. Tak właśnie wygląda profesjonalne poszukiwanie przodków.

Wokół tej pracy narosło wiele mitów. Jak więc wygląda prawdziwe życie specjalistów od poszukiwania przodków? Rozmawiamy o tym z Anną Wiernicką i Dawidem Walendowskim, założycielami Ancestor Antenat, jednej z najbardziej szanowanych firm na tym rynku, która współpracuje między innymi z warszawskim Hotelem Bristol. Jak podkreślają nasi rozmówcy, w tej branży można czasem dowiedzieć się szokujących rzeczy – także o własnych rodzinach. I łatwo o dreszczyk emocji.

Zobacz także: Amerykanie pokazują, gdzie będzie praca za 10 lat [TABELA]

Mateusz Madejski, Business Insider Polska. Jak dokładnie wygląda Twoja codzienna praca? Czy klient przychodzi do Ciebie i pyta, skąd tak naprawdę pochodzi?

Dawid Walendowski, Antenat Antenat: Po pierwsze, chcemy ustalić z klientem dwie rzeczy. Po pierwsze, punkt wyjścia klienta – to, co już wie o swojej rodzinie. Po drugie, jego cel – dokąd zmierza, dlaczego chce znaleźć odpowiedzi na wszystkie te pytania.

A jakie są zazwyczaj jego cele?

Dawid Walendowski: Powiedziałbym, że wśród naszych klientów istnieją zasadniczo dwie grupy. Pierwsza to ci, którzy po prostu chcą poznać swoje korzenie – i motywuje ich przede wszystkim ciekawość. Druga grupa ma motywację praktyczną, wręcz administracyjną.

Oznaczający?

Anna Wiernicka: Często, na przykład, są to osoby spoza Unii Europejskiej, które chcą potwierdzić swoje obywatelstwo polskie. Ale nie tylko. Pracowaliśmy również dla rodzin z całego świata, które chcą potwierdzić swoje żydowskie korzenie – na przykład ubiegać się o obywatelstwo izraelskie. Oczywiście, zdarzają się również sprawy czysto spadkowe.

„Zawsze mamy emocje”

Czy są ludzie, którzy są oddaleni od swojej historii rodzinnej?

Anna Wiernicka: Tak, zdarza się, że ktoś potrzebuje tylko dokumentu i nie interesuje się niczym innym. Ale częściej ktoś kontaktował się z nami, szukając takiego dokumentu, a potem był głęboko poruszony historią rodziny i chciał ją zgłębić. Ostatecznie osoby, które zachowują emocjonalny dystans do całego procesu, zdarzają się stosunkowo rzadko.

Dawid Walendowski: Często naszymi klientami nie są osoby prywatne, ale na przykład kancelarie prawne. W takich przypadkach naturalnie nie ma zbyt wielu emocji.

Anna Wiernicka: Albo fundusz powierniczy zarządzający majątkiem, w którym nie ma spadkobierców, zgłasza się i musi na przykład zamknąć postępowanie spadkowe. Więc szukamy tych spadkobierców. I nawet jeśli nikogo nie znajdziemy, nie musi to być beznamiętne poszukiwanie. Dla nas, na przykład, takie badania są interesujące, ponieważ zagłębiają się w historię rodziny. My również, nieuchronnie, żyjemy tą historią; trudno jest robić to wyłącznie instrumentalnie. Każda historia rodziny ma swój własny smak, każda jest inna.

Dawid Walendowski: Nawet jeśli jakaś historia nie wywołuje żadnych emocji u naszych klientów, to zawsze to robi.

Skąd pochodzą Twoi klienci?

Anna Wiernicka: Nie mieliśmy ani jednego klienta z Antarktydy ani Grenlandii. Poza tym współpracujemy z ludźmi z całego świata, którzy szukają swoich korzeni w Polsce. Oczywiście jest ich wielu ze Stanów Zjednoczonych, Kanady i Izraela, ale także z Ameryki Południowej, Afryki, Australii i Nowej Zelandii.

Czy to Polacy, czy osoby o korzeniach żydowskich są bardziej skłonni szukać swoich korzeni?

Dawid Walendowski: Mniejszości narodowych w Polsce było więcej, zwłaszcza w II Rzeczypospolitej. Białorusini, Niemcy, Ukraińcy… I osoby o takich korzeniach też często się z nami kontaktują.

A sami Polacy mieszkający w Polsce?

Anna Wiernicka: Oczywiście, że tacy klienci są, ale nieliczni. Są firmy – w tym te, z którymi się przyjaźnimy – które specjalizują się w takich zleceniach.

„To naprawdę trudne historie”

Jestem pewien, że spotkałeś się z wieloma fascynującymi historiami.

Anna Wiernicka: To prawda. Niedawno mieliśmy historię, w której wnuczka chciała odnaleźć swojego biologicznego dziadka – ponieważ w rodzinie była podwójna adopcja. To znaczy, ona była adoptowana, ale jej ojciec również. Udało nam się znaleźć jej „rodzimą” babcię, ale nie jej „rodzimego” ojca.

Dawid Walendowski: Są naprawdę trudne historie. Przyjechała do nas kiedyś Amerykanka z rodziny o polskich korzeniach. Jej dziadek stosował przemoc i rodzina się rozwiodła. To wydarzyło się około 100 lat temu, w czasach, gdy rozwody praktycznie nie istniały. W pewnym momencie ten dziadek zniknął – rodzina nie wiedziała, co się z nim stało. Udało nam się ustalić, że dziadek wrócił do Polski, i znaleźliśmy również jego grób.

Jak długo trwają poszukiwania?

Anna Wiernicka: To zależy od tego, ile linii potomnych chcemy założyć. Czasami udaje nam się uzyskać informacje w 12 godzin. Ale ten czas zazwyczaj wystarcza jedynie na rekonesans. Zdarzają się jednak projekty trwające dziesiątki, a czasem nawet setki godzin. Oczywiście takie projekty można podzielić na różne fazy. Zdarza się, że mamy projekt trwający 20 godzin, ale potem klient chce go kontynuować.

Czy Twoja praca wymaga częstych podróży?

Anna Wiernicka: Czasami, oczywiście, ale nie zawsze – współpracujemy również z badaczami mieszkającymi w różnych częściach kraju i poza Polską. Jednak w przeszłości bardzo często podróżowałam, odwiedzając takie miejsca jak Ukraina i Białoruś, bo było to konieczne.

Czy czasami okazuje się, że zbudowanie drzewa genealogicznego jest niemożliwe?

Dawid Walendowski: Niestety, w tej pracy trudno przewidzieć konkretny wynik. Dlatego pracujemy na godziny. Naszym zadaniem jest poświęcenie określonej liczby godzin na udzielenie odpowiedzi na pytania tak dobrze, jak to możliwe. Zazwyczaj nie jesteśmy w stanie przewidzieć z góry, na przykład, ile pokoleń będzie miało takie drzewo.

Ale czy tworzysz drzewo genealogiczne?

Dawid Walendowski: Tak, często jest to dodatek do naszych reportaży.

Od czego to zależy, na ile można to ustalić?

Anna Wiernicka: To zależy od wielu czynników, na przykład od klasy społecznej przodków. Jeśli mieszkali w jednym mieście lub osadzie, jest oczywiście łatwiej. Ale ludzie często przemieszczali się z miejsca na miejsce w poszukiwaniu lepszego życia. Na przykład młynarze często nie mieli własnego młyna, lecz byli dzierżawcami, którzy wynajmowali ziemię okolicznym młynom. Więc jeśli ktoś miał przodka, który był „freelancerem” bez żadnego majątku, poszukiwania są dłuższe i trudniejsze.

Jak zatem szukać?

Anna Wiernicka: Metody są różne. Akta sądowe, dokumenty poborowe, no i oczywiście dokumenty parafialne… Oczywiście nie wszystko się zachowuje. Ale zazwyczaj coś się znajduje.

Moja rodzina pochodzi częściowo z terenów dzisiejszej Białorusi, a częściowo z terenów dzisiejszej Ukrainy. Założę się, że poszukiwanie dokumentów w tych miejscach nie byłoby łatwe.

Dawid Walendowski: Niekoniecznie. Często okazuje się, że dokumenty trudniej znaleźć w Warszawie niż w jakimś kresowym mieście. W końcu niewiele miejsc zostało tak zniszczonych podczas II wojny światowej jak nasza stolica.

Co się dzieje, gdy odkrywasz trudne historie o rodzinie klienta? Czy zawsze mówisz im prawdę, czy czasem wolisz oszczędzić im nieprzyjemnych szczegółów?

Anna Wiernicka: W takich przypadkach, zanim cokolwiek spiszę, chcę porozmawiać z klientem osobiście. Jeśli ktoś chce wiedzieć wszystko, mówię mu wszystko. Jeśli ktoś prosi o oszczędzenie mu szczegółów, oczywiście tego nie robię. Ale z pewnością nie jest moim zadaniem zatajanie czegokolwiek. Zwłaszcza jeśli ma to mieć jakąś wartość terapeutyczną – wtedy wszystko musi być powiedziane od A do Z. I muszę przyznać, że często ma to uzdrawiający wpływ, gdy ktoś wyjawia całą prawdę.

Czy zdarza się, że ktoś spodziewa się, że państwo uzna go za szlacheckiego pochodzenia, a okazuje się, że jest potomkiem chłopów?

Dawid Walendowski: Szczerze mówiąc, wbrew pozorom, rzadko zdarza się, żeby ludzie chcieli odwoływać się do swoich szlacheckich korzeni. Takie przypadki są w naszym kraju naprawdę rzadkie.

Anna Wiernicka: Ja mam trochę inną historię. Mój mąż był przekonany, że ma chłopskie korzenie. Okazało się, że z jednej strony był szlachcicem, a z drugiej Żydem.

Czy były jakieś historie jak z filmu?

Anna Wiernicka: Kiedyś badaliśmy historię pewnej żydowskiej rodziny. Trafiliśmy do ich kamienicy. Ówczesny właściciel nie chciał nas wpuścić. Okazało się, że żydowska rodzina obiecała przodkowi właściciela, że przepisze mu budynek, jeśli ich ukryje, ale on wydał ich Niemcom. Żydowska rodzina została aresztowana i wysłana do Auschwitz. Wciąż pamiętam dreszczyk emocji, jaki towarzyszył mi, gdy wchodziłam po schodach tej kamienicy.

Dziękujemy za przeczytanie tego artykułu. Bądź na bieżąco! Obserwuj nas w Google News.

Źródło

No votes yet.
Please wait...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *